Sensacje XX wieku: Jawiszowice
Treść
Była piękna, słoneczna niedziela. Lekki mróz utrzymywał niewielką pokrywę śnieżną. Nikt jeszcze nie przypuszczał, że nad Wilamowicami, Jawiszowicami i okolicznymi miejscowościami rozegra się lotniczy dramat. Wiele takich wydarzyło się w czadie II wojny światowej pod niebem okupacyjnej Europy.
- "A to było w niedzielę, 17 grudnia 1944 roku - opowiada Helena Mosler, która widziała wszystko na własne oczy - Idę z kościoła. Przymrozek był, śniegu trochę. Spotkana po drodze sąsiadka stwierdziła: - Dzisiaj znowu polecą, bo jest pogoda. O godzinie 12.30 lecą bombowce. Świecą się w słońcu, jak światełka nad Oświęcimiem. Nagle ze zgrupowania bombowców odłącza się jedna maszyna i pozostaje w tyle. Leci dużo wolniej i coraz niżej. Wyraźnie ma problemy z lotem. Reszta samolotów szybko odlatuje. Patrzymy się, a tu za chwilę wyskakują lotnicy z tego uszkodzonego samolotu".
Co wydarzyło się grudniowego dnia nad Wilamowicami?
Oświęcim i Trzebinia
na celowniku
Wojenny walec rozpoczął żniwa śmierci i zniszczeń 30 czerwca 1944 roku od alianckiego nalotu na Blachownię Śląską. Od tego 8. i 15. Armia Powietrzna USAAF wielokrotnie bombardowała - niezmiernie ważne dla hitlerowców - śląskie zakłady chemiczne: w Blachowni Śląskiej, Kędzierzynie, Oświęcimiu, Trzebini, Czechowicach, Zdzieszowicach i innych strategicznych punktach. Cele śląskie znajdowały się na krawędzi zasięgu alianckich maszyn. Zaliczano je do najtrudniejszych. Równocześnie bardzo krzepła niemiecka obrona przeciwlotnicza. Nie pomagały specjalne paski staniolu typu "Window", mające zakłócać pracę niemieckich radarów.
Najsłynniejszym bombowcem alianckim biorącym udział w śląskiej "Bitwie o chemię" była amerykańska Latająca Forteca, a w szczególności jej ostatnia - najlepsza i najlepiej uzbrojona odmiana - B-17G. Ta piękna maszyna wyróżniała się charakterystycznym podwójnym "podbródkiem" w postaci zdalnie sterowanej wieżyczki strzeleckiej pod dziobem, kryjącej sprzężone karabiny maszynowe M-2 kalibru 12,7mm. Wieżyczka była obsługiwana przez bombardiera i miała za zadanie powstrzymywać czołowe ataki niemieckich myśliwców.
B-17G był wówczas bardzo nowoczesnym - a przy tym wielkim - bombowcem. Rozpiętość jego skrzydeł przekraczała 31 metrów, a długość maszyny wynosiła 22,8 m. Dzięki czterem tysiąckonnym silnikom, ważący ponad 17,3 tony olbrzym osiągał prędkość 468 km/h i mógł latać na wysokości ponad 10 kilometrów. Jego zasięg przekraczał 6 tys. km. Również uzbrojenie latającej fortecy było imponujące: 13 karabinów maszynowych i do 5,8 tony bomb (średnio - 2,7 tony).
W skład załogi wchodziło dziesięciu lotników. Ich służba była niezwykle trudna i wyczerpująca ze względu na wysoki pułap lotów. Kadłuby nie były hermetyzowane, a na wysokości równej szczytowi Mount Everestu panowały huraganowe wiatry, a mróz sięgał -40oC. Lotnikom zdarzały się poważne odmrożenia. W katorżniczych wręcz warunkach latali strzelec w podkadłubowej wieżyczce kulowej oraz tylny strzelec w wieży ogonowej, który prowadził ogień klęcząc! Obaj - w swoich ciasnych stanowiskach - nie mieli możliwości założenia spadochronów.
Łącznie wyprodukowano 12.731 Latających Fortec wszystkich wersji i odmian. Blisko 4.700 z nich nigdy nie powróciło do baz ze swych niebezpiecznych misji nad Europą.
Bomby Świętego Franciszka
Wczesnym rankiem 17 grudnia 1944 roku z włoskich baz lotniczych należących do 15. Armii Powietrznej USAAF w kierunku Blachowni Śląskiej wystartowała armada alianckich bombowców. W jej skład wchodziła m. in. forteca o numerze 42-32104 z 301. Grupy Bombowej. Nazwa maszyny - "Święty Franciszek" - z pewnością wyróżniała się spośród innych, dość frywolnych, imion.
Forteca wykonała swe trudne zadanie, ale - prawdopodobnie nad celem - uszkodził ją silny ogień artylerii przeciwlotniczej. Chwilę potem dobiły ją prawdopodobnie myśliwce wroga. Ciężko postrzelona - ciągnąc smolisty warkocz dymu - skierowała się na południowy wschód. Próbowała się przedrzeć za linię frontu, gdzie operowały wojska radzieckie. Nie udało się...
Tak wspomina ostatni lot "Świętego Franciszka" były mieszkaniec Kęt, Josef Blak z Niemiec ("Skrzydlata Polska", nr 7/2000): - "Stałem na płocie naszego ogrodu w Kętach, widziałem, jak odpadł jeden odstrzelony ster wysokości. Samolot się przechylił, zdawało się, że runie na ziemię, ale pilot poderwał maszynę. Silniki zawyły, jak dobijany zwierz. Pilot zatoczył łuk, wyrównał, załoga - może 5-6 ich było - wyskoczyła na spadochronach. Potem już samolot runął ku ziemi".
Wydarzenie oglądał wówczas z okolic Komorowic Krakowskich (obecnie w granicach Bielska-Białej) Czesław Miodoński ("Skrzydlata Polska", nr 8/2000): - "Widziałem, jak samolot stanął prawie krzyżem, wznosząc się na pełnej mocy silników prawie pionowo do góry, a z jego pokładu odrywały się ciemniejsze punkty, które później przybierały kształty otwierających się spadochronów. Lądowały one w rejonie miejscowości Wilamowice koło Oświęcimia".
Przynajmniej dwóch Amerykanów wyskoczyło na spadochronach nad Jawiszowicami, w rejonie cmentarza parafialnego. Widział to kolejny świadek, Jan Żak z Jawiszowic, który w tym czasie jako dziecko ślizgał się na pobliskiej sadzawce, kilkaset metrów od miejsca zdarzenia.
Bohaterstwo szarych ludzi
Niemieckie wojsko i żandarmeria były bardzo sprawne w wyłapywaniu skoczków. Już w trakcie ewakuacji lotników z płonącej maszyny rozwścieczeni bombardowaniami Niemcy rozpoczęli obławę i polowanie na wrogów.
Lotnicy wylądowali po obu stronach cmentarza w Jawiszowicach. Jednym z nich był Lt. David M. Jones, pełniący na "Świętym Franciszku" funkcję drugiego pilot. Szybko uwolnił się od spadochronu, przebiegł pobliską drogę i ukrył się za budynkiem kostnicy stojącej w środkowej części cmentarza.
Tymczasem zbliżała się niemiecka żandarmeria i policja z ujadającymi psami. Powiało grozą. Zawsze znajdą się odważni i dzielni ludzie, którzy nawet w ekstremalnych warunkach nie tracą zimnej krwi. Tym razem taką osobą okazała się Stefania Nowotny. Znała język angielski i porozumiała się z lotnikiem. Dzięki jej szybkiej reakcji oraz opanowaniu udało się skierować pościg w inną stronę. Pilota przechowywano do wieczora (zimą zmrok zapadł zmrok) w pobliskim stawie rybnym, w którym akurat nie było wody. Wieczorem, bądź nocą skoczek znalazł bezpieczne schronienie w rodzinnym domu państwa Kudrysów w Międzybrodziu Bialskim koło Żywca. Trudny przerzut lotnika zorganizowali prawdopodobnie partyzanci z Armii Krajowej mający silną placówkę w Jawiszowicach.
Tragiczny los spotkał natomiast drugiego lotnika. Był nim sierżant Alvin J. Elbin lub Ellin - jak podają różne źródła, tylny strzelec Fortecy. Lądował kilkaset metrów dalej od kolegi, po przeciwnej stronie cmentarza. Jeszcze będąc w powietrzu został śmiertelnie postrzelony w plecy. Spadochron cicho opadł na zmarzniętą ziemię...
Jak wspomina Jan Żak, martwy lotnik leżał potem na grobli pomiędzy dwoma stawami: - Leżał na boku, nad głową bezkształtna czasza spadochronu, do którego był jeszcze przypięty. Zastrzelił go biorący udział w obławie żandarm czeskiego pochodzenia - o nazwisku Cwitaj.
Zwłoki zabrano na niemiecki posterunek policji w Jawiszowicach. Podobno jeszcze dwa dni był pokazywany ludności jako przykład tego, co czeka każdego wroga, który naruszy przestrzeń powietrzną III Rzeszy. Niektórzy świadkowie twierdzą, że z ofiary zdarto mundur, aby w ten haniebny sposób zademonstrować niemieckie panowanie. Potem lotnik został bez rozgłosu pochowany nieopodal muru cmentarnej kostnicy. Miejscowa ludność - nastawiona bardzo patriotycznie - nie zapomniała o daninie życia. Na anonimowej - oficjalnie - mogile paliły się ognie pamięci. Grób udekorowano sztandarami w amerykańskich i polskich barwach narodowych. Wściekli Niemcy usuwali je, ale w ich miejsce czyjeś ręce stale kładły nowe.
Ekshumacja i zagadka
"Jesienią 1947 roku dokonano ekshumacji zwłok, które zabrali Amerykanie, ale pomnik pozostał do dziś" - wspomina ksiądz Stanisław Dadak w publikacji "300 lat Kościoła św. Marcina w Jawiszowicach" (Kraków 1990).
Niestety, nie wiadomo, co stało się z pozostałymi ośmioma członkami załogi "Świętego Franciszka". Podobno jednego z nich ujął na polach w Jawiszowicach jakiś volksdeutsch i doprowadził pod bronią na posterunek miejscowy policji. Pewne jest tylko, że cała ósemka znalazła się w niemieckiej niewoli. Byli to: Lt. Michael Kearns (pilot), F/O Robert Fitzsimmons (nawigator), Sgt. Leo Dyga (togglier), Sgt. Joe Chapman (radiooperator), Sgt. Eugene Tinley (mechanik pokładowy), Sgt. Ivan Hughes (dolny strzelec), Sgt. Chester Janiak lub Janlak (boczny strzelec) oraz Sgt. Charles Mohollen (boczny strzelec).
Czy jeńcy przeżyli niewolę i jakie były ich późniejsze losy? Wszystko to wymaga dalszych badań.
A co się stało z ich nieszczęsną maszyną? Niesterowny, opuszczony przez załogę bombowiec - płonąc i rycząc ogromnymi motorami - uderzył z impetem w orne pole, kilkaset metrów od kościoła parafialnego w Wilamowicach, w pobliżu zabudowań Heleny Mosler i rodziny Balcarków. Wkrótce miejsce katastrofy otoczyli Niemcy. Samolot płonął kilka dni, słychać było eksplozje amunicji. Po wypaleniu się wraku przez około dwa tygodnie wywożono fragmenty samolotu na stację kolejową w Jawiszowicach. Pracę wykonywali zmuszeni do tego polscy robotnicy. Największy problem mieli z czterema potężnymi silnikami, które głęboko zaryły się w ziemię.
Przez cały okres prac rozbiórkowych wrakowiska pilnował niemiecki policjant Wilhelm Krawczyk, z pochodzenia Ślązak. Był zapalonym fotografem i wykonał serię zdjęć miejsca lotniczej katastrofy.
Anonimowy?
Minęło prawie 60 lat od tych wydarzeń. Odchodzą ostatni świadkowie heroicznych zmagań alianckich lotników na polskim niebie. Jedyną materialną pamiątką po bitwie Świętego Franciszka jest pusty grobowiec po poległym lotniku, przyozdobiony do niedawna oryginalnym śmigłem z zestrzelonej maszyny; niestety, cenna historyczna pamiątka znikła bezpowrotnie z jawiszowickiego cmentarza!.
Warto zacytować słowa z płyty nagrobnej pochowanego uroczyście po raz drugi (tuż po wojnie) w godnym miejscu amerykańskiego lotnika: "Tu spoczywa Ś. P. Lotnik Amerykański nieznanego nazwiska walczący za wolność naszej Ojczyzny, który zginął bohaterską śmiercią z rąk zbrodniczego żandarma niemieckiego Cwitaja dnia 17.12.1944. Cześć Jego Pamięci".
Na drugiej - mniejszej - tablicy widnieje napis: "Pomnik został ufundowany staraniem miejscowego Komitetu Organizacji P. P. S w Jawiszowicach". Ironią losu jest z pewnością fakt upamiętnienia trwałą inskrypcją w kamieniu nazwiska mordercy bohaterskiego lotnika, który nadal pozostaje na jawiszowickim cmentarzu żołnierzem anonimowym.
Sprawa jest dość zagadkowa, gdyż wystarczy zajrzeć do księgi zgonów z okresu minionej wojny, jaka znajduje się na plebani tuż obok zabytkowego drewnianego kościoła pod wezwaniem Świętego Marcina w Jawiszowicach. Możemy tam natrafić na krótką - ale bezcenną dla sprawy - notatkę: "A. J. Elbin - lotnik angloamerykański nr 15,364.395, 17.12.1944 - zastrzelony, 19.12.1944 - pochowany, 21.10.1945 - pochowany drugi raz, 18.10.1947 - ekshumacja".
A więc znana jest tożsamość zamordowanego lotnika. Przeto dobrze by się stało, aby w 60. rocznicę tragicznych wojennych wydarzeń uroczyście jego nazwisko na symbolicznej mogile. Mogiłę lotnika należałoby odnowić i wzbogacić o wystrój typowy dla lotniczych grobów, a także uwiecznić pamiątkową tablicą wydarzenie, w jakim stracił On swoje młode życie.
Wszak to Oni, lecąc z ziemi włoskiej do polskiej - ofiarą własnego życia i odniesionych ran - wypełnili treść żołnierskiej przysięgi. To m. in. dzięki Nim - lotnikom alianckim - Europa wolna jest od konfliktów zbrojnych. Warto o tym pamiętać, gdy tlą się lonty wojny w wielu regionach świata.
Zbigniew Kubień
PS. Próby odtworzenia historii amerykańskiej załogi Latającej Fortecy spod Wilamowic byłyby niemożliwe, gdyby nie bezinteresowna pomoc wielu osób, wśród których znaleźli się: Michał Mucha z Poznania, Krzysztof Kowalski z Kęt, Barbara Tomanek, Helena Mosler, p. Balcarek i Jan Włoszek z Wilamowic, Jan Żak i ks. proboszcz Henryk Zontek z parafii p. w. św. Marcina w Jawiszowicach. Serdecznie dziękuję!
Autor: WJ